Zdajemy sobie sprawę, że tytułowe pytanie brzmi co najmniej prowokacyjnie i dostraja się do poziomu niewybrednych dowcipów o teściowej. A jednak… Stawiamy je zupełnie poważnie i z góry ostrzegamy, że odpowiedź brzmi… – Tak, może!
Czy nieżyjąca teściowa może rozbić małżeństwo?
Dzień ślubu jest wejściem w nową rzeczywistość nie tylko dla młodych, ale również dla ich rodziców. To takie trudne: widzieć, jak ukochane dziecko nagle stawia na pierwszym miejscu obcego człowieka, który nie wiedzieć skąd „wtargnął” w uporządkowane życie rodziny. I co tu teraz robić? Tak nagle zrezygnować, pozwolić się odsunąć na boczny tor, spaść na drugie miejsce?
Rodzice na drugim planie?
Przed młodymi małżonkami też stoi niełatwe zadanie. Mam współmałżonka, którego bardzo kocham. Lecz przecież rodziców też kocham, a nie mam już dla nich tyle czasu. I niekiedy dostrzegam w rodzicielskich oczach żal, że coś minęło, coś się skończyło. Gdzie szukać pomocy w rozstrzygnięciu tego pozornego konfliktu interesów? W Piśmie Świętym – księdze, która kryje w sobie odpowiedź na każdą sytuację odgradzającą człowieka od szczęścia. Młodym małżonkom wytycza jasno określone granice. Z jednej strony mówi: „Dlatego to mężczyzna opuszcza ojca swego i matkę swoją i łączy się ze swą żoną tak ściśle, że stają się jednym ciałem” (Rdz 2, 24). Z drugiej dodaje: „Czcij ojca twego i matkę twoją” (Wj 20, 12). Pomiędzy tymi fragmentami kryje się dojrzała odpowiedź.
Co to znaczy „opuścić”?
Po pierwsze, „opuścić” rodziców mentalnie. Teraz to żona (mąż) jest dla mnie najważniejszą osobą. Nie bez znaczenia jest tu również fizyczne opuszczenie rodziców, co w polskich realiach stanowi spore wyzwanie. Warto jednak zrobić wszystko, aby zamieszkać osobno! Po drugie, relacja z rodzicami nie wygasa ani nie traci na głębi; ona tylko nabiera nowego kształtu. Nadal mają prawo na mnie liczyć. Nadal mam obowiązek ich wspierać – na miarę swoich możliwości, pamiętając, że pierwszym moim obowiązkiem jest troska o WŁASNĄ rodzinę.
Mądrzy rodzice pozwalają „odejść” swemu dziecku. Mądrzy rodzice wychowują dziecko nie dla siebie, tylko dla przyszłego męża, żony, a przede wszystkim – dla życia wiecznego w niebie. Witając w rodzinie zięcia lub synową, będą czerpali inspirację ze słów św. Jana Chrzciciela: „Potrzeba, by On wzrastał, a ja się umniejszał” (J 3, 30). Wreszcie wychowując dziecko, wpajają mu szacunek dla każdego człowieka bez wyjątku; to najlepsza gwarancja, że im także ten szacunek będzie okazany. Życie pokazuje, że niełatwo spełnić te warunki. Słyszymy o maminsynkach niezdolnych do oderwania się od matczynej spódnicy, o matkach walczących z synowymi o pierwsze miejsce w sercu syna, o ojcach niezdolnych powierzyć ukochaną córeczkę „obcemu” mężczyźnie itd.
Tracę czy zyskuję?
Tomek: Jest w tym wszystkim promyczek nadziei, nawet niemały. Większość teściowych (i teściów) zadaje swoją postawą kłam tym niewybrednym dowcipom. Pozwalają dziecku odejść – i nie tracą go. Od mojej teściowej, której życiowej mądrości zawdzięczam sporo przemyśleń do tego artykułu, w życzeniach, które złożyła tuż po zakończeniu uroczystości naszych zaślubin, usłyszałem: „Cieszę się, bo nie straciłam córki, tylko zyskałam syna!”. A jeśli nawet wśród rodziców zdarzają się osobowości toksyczne, to wszystko i tak pozostaje w rękach młodych małżonków. Mając właściwy, zgodny z Bożym zamysłem obraz małżeństwa, poradzą sobie z tym niełatwym wyzwaniem.
Beata i Tomasz Strużanowscy
W następnym odcinku:
Fot. Tomasz Strużanowski