Dziś kolejny odcinek z cyklu „On i Ona – Mąż i Żona”, autorstwa Beaty i Tomka Strużanowskich. Zapraszamy do lektury i podzielenia się tekstem z innymi!

Kiedy poznali się i zakochali w sobie, ona miała dziewiętnaście lat, on – osiemnaście. Poznali się podczas pieszej pielgrzymki na Jasną Górę i taki też był wymiar ich relacji: przyciągała ich do siebie nie tyle atrakcyjność fizyczna (choć i to, rzecz jasna, miało duuuże znaczenie), ile to „coś”, co do dzisiaj, już dwudziesty piąty rok, próbują „rozgryźć”, zrozumieć i nazwać, a co zawsze w jakimś stopniu pozostanie Bożą tajemnicą. Na owo „coś” składały się podobne zainteresowania, te same wartości, którymi chcieli się kierować, to samo spojrzenie na kwestię tego, co jest w życiu ważne, a co nie, a patrząc na samo dno ich dusz – tkwiące w obojgu dążenie do „czegoś więcej”, pragnienie Boga, którego działanie coraz bardziej odkrywali w swoim życiu.

Spotykali się prawie codziennie. Jednak tak, aby nie „zawalić” obowiązków. Nie zamknęli swego dwuosobowego szczęścia w czterech ścianach jej schludnego pokoiku. Razem chodzili na koncerty, wystawy, wykłady w duszpasterstwie akademickim jezuitów, a podczas długich spacerów uzgadniali wspólne poglądy na życie, z czego najbardziej cieszył się… jej pies, godzinami buszujący przy nich po lesie lub łące. Nie zerwali z przyjaciółmi i znajomymi. Przeciwnie, ich życie towarzyskie wprost „kipiało”. Kiedy tylko to było możliwe, ruszali w Polskę. Oboje uwielbiali podróże, wędrówki z plecakiem, atmosferę górskich schronisk, zmieszane ze sobą zmęczenie i zadowolenie z pokonanych na własnych nogach kilometrów, kurz i błoto na butach. To zostało im do dziś…

Zaprosili do swojej relacji tego trzeciego – Chrystusa. Próbowali razem się modlić, chodzili na Mszę św., regularnie się spowiadali, starając się żyć cały czas w stanie łaski uświęcającej. Pytali Boga o to, jakie jest ich powołanie.

Byli młodzi, kipiała w nich krew (zrozumie to każdy, kto sam to przeżył…), a jednocześnie oboje w ten sam sposób patrzyli na kwestię czystości przedmałżeńskiej: uważali, że właśnie w imię prawdziwości wzajemnych uczuć, powinni poczekać z rozpoczęciem pożycia seksualnego aż do ślubu. Wymagało to nieraz wielkiego panowania nad sobą i było trudem, już wówczas jednak uznali (a im dłużej są małżeństwem, tym wyraźniej widzą, że mieli rację), że to będzie najprawdziwszy „dowód” miłości, jaki mogą sobie złożyć.

***

Po co to wszystko piszemy?

Aby między wierszami dać jasno do zrozumienia, że małżeństwo to nie improwizacja. Do małżeństwa trzeba się przygotować. Po pierwsze: zdobyć jak najlepsze wykształcenie, wyuczyć się zawodu, aby zapewnić utrzymanie przyszłej rodzinie. Po drugie: trzeba pracować nad sobą, swoim charakterem, wymagać od siebie, pamiętając, że drugiej osobie można ofiarować tylko to, co się rzeczywiście posiada. Po trzecie: trzeba jak najlepiej wzajemnie się poznać – nie tylko podczas romantycznych spacerów, ale także w działaniu, w codziennych obowiązkach, w sytuacjach stresujących, wymagających szybkich decyzji, a przede wszystkim w takich, w których trzeba odsłonić prawdę o swojej hierarchii wartości. Po czwarte najważniejsze: trzeba zaprosić do tej relacji Chrystusa, aby umacniał, oczyszczał, uświęcał rodzącą się miłość.

***

Oni tak właśnie przygotowali się do swojego małżeństwa. Ćwierć wieku później mówią z całym przekonaniem: warto było czekać, wymagać od siebie, stawiać sobie wysoko poprzeczkę, powstawać po upadkach, nie ulegać temu, co podpowiadał świat. Są szczęśliwi, a ich małżeństwo kwitnie.

 

W następnym odcinku: „Poczekaj, aż jabłka dojrzeją”, czyli… o czystości przedmałżeńskiej.

 

Fot. Tomasz Strużanowski