Jeżeli ziarno pszenicy wpadłszy w ziemię nie obumrze, zostanie tylko samo, ale jeżeli obumrze, przynosi plon obfity. (J 12,24) Niektórzy mówią, że małżeństwo jest grobem miłości. Popierają to mnóstwem przykładów wziętych z życia: przed ślubem były randki, kolacje przy świecach, kino, kawiarnia, dyskoteka, podróże, a teraz są troski, stresy, pośpiech, warczenie na siebie i ciągła walka „o swoje”, które próbuje zawłaszczyć lub ograniczyć druga „połówka”. „Czy po to się żeniłem/ czy po to wychodziłam za mąż, aby aż tyle stracić?” – myślą zdesperowani, zbuntowani małżonkowie.

 

Jeśli decydujemy się iść za Jezusem, czyli uwierzyć Mu, że sposób życia, który nam proponuje, jest dla nas najlepszy, wiele rzeczy nagle staje „na głowie”. Jezus odwraca ludzki sposób myślenia i wartościowania, a ściślej mówiąc, oczyszcza go, odziera z tego, co egoistyczne, ukierunkowane na zaspokajanie próżności i pożądliwości. Zaprasza, by popłynąć „pod prąd”. Radzi „zaprzeć się samego siebie”, „brać na co dzień swój krzyż”, a ostatecznie „obumrzeć”. Prawda, że brzmi to ponuro i mało zachęcająco? Owszem – może się to wydawać szokujące, zwłaszcza w zestawieniu z tym, co obłudnie mówi do nas świat reklam: „używaj; należy ci się; jesteś tego wart; kup za pół ceny to, co przygotowaliśmy z myślą o tobie; podaruj sobie odrobinę luksusu; jesteś dla nas najważniejszy”…

A jednak – każda inna droga prowadzi donikąd.

***

Co to znaczy „umrzeć w małżeństwie”? To znaczy umieć postawić dobro małżonka wyżej od swojego. To znaczy zrezygnować z egoizmu, postawy „mnie się od ciebie należy”, „po to ci daję, żeby od ciebie też dostać”. To znaczy oddać wszystko nie oglądając się na „odpłatę”, a potem ze zdumieniem odkryć, że w zamian otrzymało się nieporównanie więcej…

Umrzeć za żonę, za męża, za dzieci to znaczy oddawać im po trochu swoje siły, zdrowie. To znaczy nie wyspać się, nie obejrzeć meczu, nie polakierować sobie codziennie paznokci, nie kupić sobie czegoś, co sprawiłoby przyjemność, nie przeczytać gazety, nie obejrzeć filmu, nie zrobić aż takiej kariery, jaką by można, żyjąc w pojedynkę.

***

Czy to znaczy, że mam się stać wiecznym cierpiętnikiem, z bólem serca poświęcającym dla najbliższych swoje przyjemności, pasje, marzenia, aspiracje?

Niekoniecznie, bo po pierwsze, wiele z nich jak najbardziej można zrealizować również w małżeństwie, pod warunkiem, że się to wszystko mądrze poukłada i zaplanuje. Po drugie, w kochającym się małżeństwie nie jest tak, że jedna strona tylko daje, a druga tylko bierze. W kochającym się małżeństwie służba, poświęcenie są obustronne i co rusz okazuje się, że dałem dużo, a w zamian dostałem jeszcze więcej. „Umarłem”, „poświęciłem się” i ze zdumieniem dostrzegam, że tym pełniej, tym piękniej żyję, że to, co robię, ma sens, bo wywołałem uśmiech na twarzy żony, bo „uskrzydliłam” męża, który z wdzięczności gotów jest „wyłazić ze skóry”, aby też wyrazić swą miłość…

Nierealne? Ależ skąd! Jak najbardziej możliwe, jednak pod warunkiem, że oboje w to uwierzą i zaczną to praktykować. Trudne? Tak. Z tym największy jest ambaras, żeby dwoje chciało naraz…

***

Jezus nie umarł po to, aby pozostać w grobie, lecz po to, aby zmartwychwstać. Ze śmierci przyjętej z miłości rodzi się nowe życie. Uwierz, po przyjęciu takiej optyki, aż chce się żenić i wychodzić za mąż!

 

Beata i Tomasz Strużanowscy

 

Fot. Tomasz Strużanowski