Miłość małżeńska wyraża się na wiele sposobów. Wierność, odpowiedzialność, delikatność, czułość, namiętność, konsekwentne trwanie w dokonanym wyborze, stałość, bezwarunkowość – oto niektóre spośród jej odcieni. A miłosierdzie? Czy ono też jest jedną z twarzy miłości małżeńskiej?
Na początku warto rozprawić się z fałszywym rozumieniem miłosierdzia, sprowadzającym je do litości. Ja takiego problemu nie mam, mnie to nie dotyka, ale lituję się – z lekkim poczuciem wyższości, uśmiechając się pod nosem – nad biedą, trudnym położeniem, cierpieniem, upadkiem, grzechem, słabością mojej drugiej „połówki”…
To nie tak. Tu chodzi o coś zupełnie innego: o to, by solidarnie stanąć obok i podtrzymać, wesprzeć, usłużyć. Nie dać przyzwolenia na grzech, ale jednocześnie nie przekreślić osoby jako takiej. Dać kolejną szansę. Wierzyć, że ta słabość czy upadek to coś chwilowego, możliwego do przezwyciężenia. Na wzór miłosiernego Boga zawsze czekać z wyciągniętą ręką.
Tak. W małżeństwie bez miłosierdzia ani rusz. Na dłuższą metę nie da się tu przed sobą niczego udawać. Mąż i żona żyją tak blisko siebie, że na jaw – zarówno w wymiarze fizycznym, jak i duchowym – wychodzi wszystko: piękno i ułomności, świętość i grzeszność, to, co zachwyca, i to, co szpeci, drażni, boli, doprowadza do szału.
Miłosierdzie może się wyrażać w drobiazgach. W „przymykaniu oczu” na to, że mąż w towarzystwie opowiada dowcip, który żona słyszała już sto razy. W cierpliwym towarzyszeniu żonie w butikach z ciuchami, a mężowi w sklepach ze sprzętem sportowym. W znoszeniu roztargnienia („Gdzie znowu położyłem te klucze?!”), w akceptacji „babskich” problemów („Znowu nie mam się w co ubrać!”). W pełnym zrozumienia znoszeniu comiesięcznych niekontrolowanych wybuchów, kiedy u żony zbliżają się „te dni”. W obdarzeniu szczyptą namiętności, kiedy mnie się nie chce, a on/ona bardzo tego pragnie. W wyręczeniu przy dziecku, kiedy żona „pada na nos”. W cierpliwym przyjmowaniu ograniczeń ciała, kiedy starość kładzie się cieniem na wzroku, słuchu, sprawności rąk, nóg, pamięci…
Przede wszystkim jednak miłosierdzie przejawia się w przebaczaniu, o czym swego czasu napisaliśmy w tekście o małżeńskim „być albo nie być”. Przekładając to na język uczynków miłosierdzia co do duszy, w małżeństwie trzeba cierpliwie znosić krzywdy, a urazy chętnie darować. Każde inne rozwiązanie to droga donikąd.
Idąc dalej tropem uczynków, dość oczywiste wydają się też zachęty, by nieumiejących pouczać, wątpiącym dobrze radzić, a strapionych pocieszać. W kochającym i przyjaźniącym się małżeństwie takie postawy to standard. Jeśli mąż lub żona nie mogą na siebie wzajemnie liczyć, a dobrej rady w zmaganiach z życiowymi „węzłami” lub pocieszenia w troskach muszą szukać u osób postronnych, to znaczy, że najwyższa pora bić na alarm.
Mniej oczywiste jest wezwanie do upominania grzeszących. Po co naruszać względny spokój panujący w moim małżeństwie? O co kruszyć kopie? O to, że mąż się nie modli? Że żona nie przystępuje do spowiedzi i Komunii? O to, że w naszej rodzinie jeśli tak jest wygodniej, to się kłamie, a pieniądz, kariera stoją na pierwszym miejscu? Nie – nie mogę milczeć, kiedy współmałżonek schodzi z drogi prowadzącej do nieba. Wszak taki jest główny cel małżeństwa: obdarzyć się wzajemnie miłością i pomóc w osiągnięciu najważniejszego celu w życia chrześcijanina – życia wiecznego. Jestem odpowiedzialna za tego, którego oswoiłam… Jestem odpowiedzialny za moją różę…
A jeśli życie ziemskie ukochanej osoby dobiegło swego kresu, to pozostaje jeszcze uczynek „ostatniej szansy”: modlitwa za umarłych.
Beata i Tomasz Strużanowscy
W następnym odcinku: O umieraniu w małżeństwie
Fot. Tomasz Strużanowski